O dzieciach, Bergamutach i wrażliwości muzycznej
O ile w muzyce dorosłej mamy do czynienia ze sporym urozmaiceniem, w przypadku muzyki dla najmłodszych jest zupełnie inaczej. Formę idealną, której osiągnięcie wydaje się celem większości twórców komponujących dla dzieci stanowi zaodrzański hit Schnappi, Das Kleine Krokodil i trudno wskazać niszę, w której schroniłaby się wysoka, dziecięca, klasa muzyczna. Zaznaczmy, że w przypadku muzyki dorosłej – jakkolwiek nie narzekać na jej, faktyczny bądź nie, upadek – taka nisza niewątpliwie istnieje. Jeśli bowiem nawet większość współczesnych artystów tworzy muzykę złą, niektórzy wciąż komponują dobrą. Miłośnik praktycznie każdego rodzaju muzyki może zatem znaleźć coś dla siebie – o ile jest dorosły.
W tym miejscu pojawiają się dwa pytania: czy coś takiego jak „muzyka dla dzieci” jest właściwie potrzebne? Być może ambitny rodzic powinien po prostu prowadzać dzieci ze sobą na koncerty takiej muzyki, jaką lubi. Ot, na przykład, niech będzie to Oliver Knussen albo Beethoven – od trzeciego miesiąca życia. A jeśli nawet zgodzimy się, że coś specjalnie dla dzieci by się przydało, czy nie jest tak, iż uczynienie owego czegoś muzycznie dobrym jest niewykonalne? Czy sytuacja nie zamyka się w alternatywie: muzyka dla dorosłych lub Schnappi?
Zacznijmy od kwestii pierwszej. Uważam, że dziecko, nie będąc muzycznym prostakiem, jest jednak innym słuchaczem niż dorosły, ponieważ inaczej poznaje świat, inne rzeczy przykuwają jego uwagę i wzbudzają zainteresowanie. Warto przywołać w tym miejscu literaturę dziecięcą. Najpiękniejsze jej przykłady – niech będzie to Brzechwa, do którego jeszcze wrócę, Kornel Makuszyński, lub nawet C. S. Lewis – są bez wątpienia inne niż książki dla dorosłych. Zwróćmy jednak uwagę, że nie wynika to ubóstwa środków wyrazu, czy prymitywizmu konstrukcji tych pierwszych. Jest to raczej skutek podejścia bardziej buffo (dziecko bowiem lubi się bawić), pisania bardzo magicznego (gdyż żywiołem dziecka jest wyobraźnia!), albo też przystosowania uniwersalnych zagadnień do świata przeżyć i sytuacji charakterystycznych dla młodości. I to jest zadanie dla twórców muzyki dziecięcej: odpowiedzieć na potrzebę zabawy, wyobraźni, nie zaś na rzekomą potrzebę banalności.
Czy jednak warunek postawiony przed muzyką dziecięcą w poprzednim zdaniu jest możliwy do spełnienia? Odpowiedź brzmi, oczywiście, „tak”. Najlepszym tego potwierdzeniem jest, moim zdaniem, twórczość muzyczna powstała jakiś czas temu przy okazji filmowej Akademii Pana Kleksa. Zachowując należyte proporcje w zestawieniu z tym, co należałby uznać za wzorzec dobrej, dorosłej muzyki, kompozycje do wierszy Jana Brzechwy zasługują na miano dzieł wysokiej klasy. Zarówno pod względem konstrukcji, jak też aranżacji i wykonawstwa są to bardzo poważnie przeprowadzone projekty (jest to, zwyczajnie, dobra muzyka), o których oddziaływaniu na dziecięcy umysł może opowiedzieć każdy, kto ma obecnie dwadzieścia-kilka lat.
Zastosowane instrumentarium, harmonia czy rytmika w sposób dość jasny kwalifikuje tę muzykę do szufladki „popularna”. Rozluźniając nieco kołnierz stwierdźmy jednak, że o taką właśnie muzykę, dokładnie: rozrywkową, pytamy. Pod wieloma względami muzyczna Akademia jest rozrywką wysokich lotów, a to ze względu na użyte techniki artykulacji (gitara basowa w Kaczce dziwaczce), a to rozwiązania melodyczne (absolutnie rewelacyjna miniatura Księżyc raz odwiedził staw) czy na poły awangardową budowę (proszę łaskawie posłuchać Kleksografii, czyli muzyki do wyboru brzechwowych fraszek o zwierzętach, z Piotrem Fronczewskim w roli głównej).
Nie twierdzę, iż dziecko należy izolować od muzyki dorosłej. Obserwując reakcję najmłodszych na muzykę, której niekiedy sam słucham widzę zresztą, że wykazuje ona zaskakujący potencjał, gdy idzie o uruchamianie dziecięcej wrażliwości. Nieskończone melodie Toma Johnsona, 18 Steve Reicha, ale też Dziewczyna o włosach jak len Debussy’ego czy Hildegarda z Bingen nie wywołują może aż takiej euforii jak spacer po harmonii towarzyszący słowom „uczone są łososie w pomidorowym sosie”, jest jednak w tej muzyce coś, co sprawia, iż dzieciaki milkną i zamieniają się w słuch.
Potrzeby najmłodszych są jednak do pewnego stopnia autonomiczne wobec zasad rządzących poważną muzyką, przy czym odrębności tej nie określa – jak można by wywnioskować z zawartości sklepowych półek – umiłowanie prostactwa czy banału. Ujmuje ją natomiast głód niesamowitości, pragnienie niespotykanego, ale też chęć zabawy, radości i nasycenia bezgranicznej wyobraźni.
Czekam więc z niecierpliwością, aż któryś z dzisiejszych poważnych kompozytorów pochyli się nad tymi potrzebami, jak czynili to wymienieni twórcy literatury dziecięcej. Liczę, że dobrzy muzycy – i jeszcze raz podkreślę, że nie mam na myśli tylko filharmoników – odkryją, jak wdzięcznym i jednocześnie wymagającym adresatem jest dziecko. Czekam na nowe Wyspy Bergamuty – wyspy na których Schnappi będzie miał swój kącik, ale nie będzie ich jedynym lokatorem.
Kamil Sokołowski
[email protected]